Zaleska Hania

Hania Zaleska - Więzień T1

Anna Zaleska – Hania

Była najmłodszym dzieckiem Lucyny Natalii z Romanów i Teofila Zaleskich. Urodziła się 30 kwietnia 1930 roku w majątku Drozdówka, położonym w gminie Siennica, powiat Mińsk Mazowiecki. Miała sześcioro rodzeństwa: siostry – Irkę, Basię, Janeczkę i Terenię oraz dwóch braci – Bogdana, (który w chwili jej urodzenia już nie żył, ale pamięć o nim pozostała w rodzinie zawsze żywa) oraz Romana.

W 1939 roku, kiedy wybuchła II wojna światowa, Hania miała 9 lat. Od dwóch lat, wraz z całą rodziną, mieszkała w majątku Bachorza, położonym w powiecie Sokołów Podlaski. Od dwóch lat także, od września 1937 roku, uczęszczała wraz ze starszą siostrą Terenią, do szkoły powszechnej w Sokołowie Podlaskim.

Jako najmłodsza w rodzinie, zawsze wesoła i uśmiechnięta, niezmiernie ruchliwa, była ulubienicą całej rodziny, nie tylko tej najbliższej, ale również wszystkich ciotek, wujków i kuzynów. Była naszym „oczkiem w głowie”. Ona sama najbardziej zżyta była ze starszą o ponad dwa lata Terenią. Zawsze i wszędzie były razem, nie widywało się ich nigdy oddzielnie i nawet nie wyobrażały sobie, że mogłoby być inaczej. Gdy poszły do szkoły, nie mogły przeboleć, że nie siedziały nie tylko w jednej ławce, ale nawet nie w jednej klasie.

W czasie okupacji obie dziewczynki przestały chodzić do szkoły w Sokołowie, a zaczęły uczyć się w domu. Nie przestrzegano w owym czasie obowiązku szkolnego, a poza tym w szkole uczono wówczas przede wszystkim robót ręcznych, co było zgodne z doktryną władz okupacyjnych, które nie chciały dopuścić do kształcenia polskich dzieci. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że nauczyciele starali się przekazać uczniom normalny program szkolny, ale było to związane z tak dużym ryzykiem, że nasi rodzice postanowili uchronić od niego najmłodsze dzieci.

W 1941 roku Hania przeżyła wielki dramat, z którym długo nie mogła sobie poradzić, pomimo, że została otoczona najserdeczniejszą opieką. Był to zresztą dramat dla całej rodziny. W marcu tego roku zmarła na skutek ostrego zapalenia płuc ukochana siostra Hani – Terenia. Pół roku później – we wrześniu – zmarła mama, która od początku roku walczyła z nowotworem. Hani trudno było to wszystko zrozumieć, a tym bardziej akceptować. Pod ciężarem tych przeżyć poruszała się po domu, jak gdyby nie zauważała, co się dzieje wokół niej. Musiało upłynąć wiele czasu, zanim wróciła do pewnej równowagi i zaczęła ponownie brać udział w normalnym życiu rodziny. Z pasją również zabrała się do nauki. Zwierzyła się, że chce się uczyć, żeby móc kiedyś pomóc ludziom, którzy nie powinni przecież stawać się nieuleczalnie chorzy. Chciała, żeby to, co teraz mówi, stało się tylko naszą tajemnicą.

Gdy narastało zagrożenie rodziny w związku z nasilającym się terrorem, ze spokojem, a nawet z uśmiechem przejmowała obowiązki domowe, aby odciążyć tych, którzy jej zdaniem byli bardziej zagrożeni. Twierdziła także, że musi kształcić się również i w tym zakresie. Nigdy natomiast nie była wciągana przez nas pod żadnym pozorem w jakiekolwiek działania konspiracyjne, w których brali udział pozostali członkowie naszej rodziny. Miałam jednak nieodparte wrażenie, że bardzo uważnie obserwowała wszystko, co działo się dokoła i wyciągała z tego sobie tylko wiadome wnioski.

Utwierdziłam się w tym przekonaniu już po powrocie do domu, gdy rozmawiałam z bliskimi jej rówieśnikami (koleżankami i kolegami). Okazało się, że przygotowywali się razem do podjęcia jakiś nieokreślonych działań pomocniczych dla ludzi działających w konspiracji. Było to na szczęście wszystko jeszcze bardzo naiwne i dziecinne.

W 1943 roku ja, Irka i nasz ojciec zostaliśmy aresztowani przez Gestapo. Hania przyjęła wiadomość o tym ze spokojem, choć również z lękiem. Z drżeniem serca myślała również o wcześniejszym wyjeździe Romka i Janeczki, którzy musieli się ukrywać. Była też bardzo szczęśliwa, gdy po 3 miesiącach zostaliśmy zwolnieni z więzienia. W dalszym ciągu jednak targał nią niepokój o los Janeczki i Romka. Nigdy już ich jednak nie zobaczyła…

W początkach 1944 roku nasz dom rodzinny praktycznie przestał istnieć. Irka, Janeczka, Romek i nasz ojciec byli poszukiwani przez Niemców za działalność konspiracyjną i partyzancką, i musieli się ukrywać. W domu pozostałyśmy tylko my dwie – Hania i ja. Do majątku został wprowadzony tak zwany Treuhaender, czyli urzędowy powiernik – komisarz zarządzający z ramienia władz niemieckich przejmowanym przez nich majątkiem.

W pierwszych dniach lipca Niemcy zajęli nasz dom na kwatery dla wojska powracającego z frontu wschodniego. Dla nas pozostawili zaledwie trzy pokoje. Wtedy natychmiast nawiązałam kontakt ze znanym mi łącznikiem i przesłałam do działających w pobliżu grup konspiracyjnych ostrzeżenie o zajęciu domu przez duży oddział niemiecki. Było to konieczne, ponieważ drogą z Drohiczyna nad Bugiem do Sokołowa, która biegła bezpośrednio obok naszych pól i u wylotu alei wjazdowej dobrze zadrzewionej, często przechodziły zbrojne oddziały partyzanckie lub inne jednostki konspiracyjne, jak łącznicy, wywiadowcy, kolporterzy. Często zatrzymywały się one w alei dla dokonania rozpoznania lub ostatnich przygotowań do akcji.

Nigdy nie udało mi się dowiedzieć, czy zawiódł łącznik, czy też przekazana przeze mnie informacja została zlekceważona, lub też nie dotarła do wszystkich jednostek.

Dość, że którejś nocy przechodzący w pobliżu uzbrojeni „wojownicy”, jak określili ich Niemcy, natknęli się niespodziewanie na patrol niemiecki trzymający wartę przed domem. Wywiązała się ostra strzelanina. Polacy wycofali się podobno bez strat, ale w strzelaninie zginęło dwóch żołnierzy niemieckich. Niemcy oskarżyli nas o współdziałanie z napastnikami. Nie było podstaw do postawienia nam takiego zarzutu. Przypuszczam, że chodziło jedynie o zwykły odwet. Od chwili przybycia Niemców nie wolno nam było przecież opuszczać domu bez ich wiedzy i zgody. Gdy jechałyśmy do miasta, towarzyszył nam zawsze jeden ze stacjonujących żołnierzy.

Tej nocy spałyśmy jak zwykle w dwóch przeciwległych pokojach, przedzielonych małym korytarzykiem. Otrzymałyśmy zakaz opuszczania domu, a po wejściu do naszych sypialni zostałyśmy w nich zamknięte na klucz. W korytarzyku przez całą noc pełnił straż żołnierz. Pod oknami z obu stron domu chodziły warty. Nie miałyśmy żadnej możliwości porozumiewania się z kimkolwiek z zewnątrz, a w nocy również ze sobą.

Wczesnym rankiem przewieziono nas do więzienia w Sokołowie. Hania miała wówczas 14 lat, ja 22…. Po naszym aresztowaniu i wywiezieniu dom nasz pozostał bez żadnego zabezpieczenia, otwarty na oścież, a nikt z rodziny nie wiedział jeszcze o tym, co się stało. Dowiedziałam się jednak drogą poufną, przebywając już w więzieniu, że przyjaciele rodziców natychmiast podjęli wysiłki zmierzające do nawiązania kontaktu z naszym ojcem, a także równocześnie wszczęli usilne starania o nasze uwolnienie. Podobno została nawet zaoferowana Niemcom wysoka suma w „twardej walucie”, pochodząca z darów naszych sąsiadów. Gdy starania o uwolnienie nas obu nie odniosły żadnego skutku, usiłowano uwolnić chociaż Hanię, która przecież nie została skazana. Były to jednak niestety działania bezskuteczne.

Podczas przesłuchania poinformowano mnie, że zostałam skazana na karę śmierci. Zapytałam, co stanie się z moją siostra, która jest jeszcze dzieckiem i nie miała ze sprawą nic wspólnego. Odpowiedziano mi ze spokojem, że „szlachetny i ceniący swój honor naród niemiecki nie zabija dzieci”. Poprosiłam wówczas, aby ją zwolniono. W odpowiedzi usłyszałam, że „przyjdzie na to czas”. Na tym skończyło się przesłuchanie.

Dziesięć dni pobytu w więzieniu w Sokołowie upłynęło nam w niezwykle dramatycznych okolicznościach, ponieważ wycofujący się już częściowo Niemcy pospiesznie likwidowali swoje sprawy, a także ludzi. Wiedziałyśmy, że likwidowane były wszystkie przejęte lub utworzone przez Niemców jednostki administracyjne (starostwo, arbeitsamt, szpital, poczta itp.). Pakowane były i palone lub wywożone dokumenty urzędowe, materiały różnego rodzaju w tym i sanitarne. Ludzi likwidowano w dosłownym tego słowa znaczeniu – byli to ludzie skazani, często nawet tylko podejrzani, a także donosiciele. Tych ostatnich likwidowano podobno wszystkich. Wyraźnie odczuwany był gorączkowy pośpiech, często przeradzający się w zwykłe zamieszanie. Drogi były zatłoczone przez wycofujące się oddziały oraz cywilnych pracowników wyjeżdżających razem z Niemcami lub uciekających przed nadchodzącymi Rosjanami. Docierały do nas niepokojące wieści o takich posunięciach okupantów, jak na przykład spalenie więzienia w Małogoszczy wraz ze wszystkimi więźniami, wytrucie gazem więźniów w jakimś innym więzieniu i tym podobnych. Z naszego więzienia przez kilka ostatnich dni wyprowadzane były o świcie pojedyncze osoby lub grupy więźniów liczące od kilku do kilkunastu osób, które już nigdy nie wracały, a według słów strażników były likwidowane w pobliskich lasach, przy drodze wiodącej do Siedlec.

Była wśród nich grupa 14 dziewcząt ukraińskich powracających z robót przymusowych w Niemczech. Przywiezione zostały do sokołowskiego więzienia na 3-4 dni przed jego likwidacją. Były wesołe, roześmiane, i całe wieczory śpiewały swoje ukraińskie dumki. Nie wiem, dlaczego zostały stracone. Strażnicy mówili, że Niemcy oskarżali je o prostytucję.

Gdy rano 20 lipca 1944 roku zostałyśmy załadowane do ciężarówki wraz z grupą 39 więźniów, więzienie w Sokołowie wydawało się kompletnie puste. Wszystkie wejścia, łącznie z bramą wjazdową, były pootwierane. Hania była tym wszystkim zaniepokojona i tylko wciąż spoglądała na mnie pytającym wzrokiem. Starałam się podnieść ją na duchu i choć odrobinę uspokoić. Miałam nieodparte wrażenie, że obawiała się, iż wiozą nas do jakiegoś lasu, aby nas tam rozstrzelać. Przytuliłam ją mocno do siebie i powiedziałam: nie bój się Haneczko, cokolwiek będzie się dziać z nami, to jesteśmy przecież razem i będę cię zawsze trzymała w ramionach. Spojrzała na mnie z wdzięcznością, a nawet z ufnością. Starała się przy tym stwarzać pozory… Pocieszała mnie i prosiła, żebym się nie martwiła.

Nie wiedzieliśmy, dokąd jesteśmy wiezieni. Gdy minęliśmy jakieś miasteczko (później dowiedziałam się, że był to Kosów Lacki) usłyszeliśmy wszyscy i odczuliśmy jakiś dziwny odgłos wydobywający się spod kół samochodu, którym jechaliśmy. Był głuchy, z rytmicznie opadającym i znów nasilającym się dudnieniem. Towarzyszyły mu takież rytmicznie powtarzające się wstrząsy. Ktoś spośród więźniów powiedział stłumionym głosem: tak, to już niedaleko. Nie wiedziałam, co ma być niedaleko, ale wydawało się to wszystko tak złowrogie, że nie mogę tego zapomnieć do dzisiaj i nie zapomnę z całą pewnością do końca życia. Znacznie później, już po wojnie, przekonałam się, że odgłosy te spowodowane były przez betonowe podkłady, równomiernie rozłożone na nowobudowanej wówczas drodze do ukrytego wśród lasów i sztucznie utworzonego pustkowia – obozu zagłady. Ilekroć jadę dzisiaj tą drogą, wciąż słyszę to straszne dudnienie.

Obóz w Treblince przywitał nas złowrogim napisem „Arbeit Macht Frei” i równie złowrogą odprawą dokonywaną przez 2 czeskich Żydów pod okiem ukraińskich strażników i Niemców. Po przetrząśnięciu naszych aż nazbyt skromnych węzełków zapytali nas jeszcze dla pewności czy nie mamy ukrytego gdzieś chleba, papieru, ołówków lub innych pisaków. Poinformowali, że jeżeli znajdą jakąś z tych rzeczy lub cośkolwiek czego nie można było mieć w obozie to „dostaniemy mocno w mordę”. Nikt z nas takich rzeczy nie miał, a w każdym razie u nikogo nie zostały znalezione. Tak rozpoczął się ostatni etap naszej tragicznej wędrówki. Dla Hani okazał się być niestety ostatnim etapem jej życiowej wędrówki.

Pobyt w obozie był koszmarem, o czym słyszałyśmy zresztą już nieraz jeszcze przed naszym aresztowaniem, ale rzeczywistość była nieporównanie bardziej przerażająca niż mogłyśmy sobie to wcześniej wyobrażać. Hania powiedziała, że czuje się, jakby żyła w nierealnym świecie lub w przedziwnie strasznym śnie.

Już na samym początku odczułyśmy boleśnie przedsmak naszego pobytu. Gdy wyszłyśmy z łaźni, w której myliśmy się wszyscy razem i zostaliśmy przebrani w obozowe odzienie, musieliśmy jednym szeregiem przebiegać szybko do baraków. Na naszej drodze stał „nasz opiekun” oficer SS z pejczem w ręku, którym witał w bardzo wymowny sposób każdego przebiegającego. Był to człowiek młody- dwudziestoparoletni, wyglądał właściwie normalnie. Przypuszczam, że był niewiele starszy ode mnie i nie mogłam pojąć dlaczego tak traktuje nas – ludzi przecież takich jak on. Chciałam uchronić Hanię przed takim powitaniem, a również przyjrzeć mu się bliżej żeby zrozumieć, dlaczego to robi i nie przebiegłam tak szybko jak moi poprzednicy. Zatrzymałam się przed nim. Pomyślałam, że skoro on musi kogoś bić to niech lepiej bije mnie, a wówczas idąca tuż za mną Hania będzie być może mogła przejść spokojnie. Ku mojemu zdumieniu nie uderzył mnie. Wsiadł szybko na swój rower, którym zawsze poruszał się po terenie obozu i odjechał. Odetchnęłam z ulgą, gdy zobaczyłam, że Hania uśmiecha się do mnie nieśmiało.

Na zewnętrzne warunki bytowania w obozie Hania uodporniła się dość szybko. Zdawała się nie zwracać uwagi na ciemne baraki bez okien, w których na jednej niepodzielonej przestrzeni gnieździły się dziesiątki, a nawet może więcej niż 100 osób. Nieustanny szum ich przyciszonych rozmów, ciągłych zalęknionych szeptów, tłumionych jęków i westchnień wytwarzały nastrój przygnębienia, zgrozy i rozpaczy. W zatłoczonych, brudnych barakach nie było żadnych możliwości normalnego siedzenia – można było albo stać, albo siedzieć zgiętym wpół na pryczach, które ustawione były piętrowo, nisko jedna nad drugą. Noce, kiedy wolno było leżeć na pryczach, również nie dawały prawdziwego wypoczynku. Twarde, ciasne i skrzypiące legowiska, pchły, podarte, sztywne i brudne koce nie pozwalały na normalny sen. Dodatkowe utrudnienie sprawiała również sztywna i brudna odzież, w którą nas przebrano, a której nie można było wymienić nawet na noc. Były to mundury i bielizna po poległych lub pomordowanych żołnierzach i jeńcach radzieckich, z nieusuniętymi nawet śladami krwi.

Hania nie chciała spać na oddzielnej pryczy. Leżała zawsze obok mnie i tuliła się do mnie bezradnie szukając jakiegoś ukojenia i oparcia. Nie było to jednak jeszcze najgorsze. O wiele więcej bólu i cierpienia przysparzały nam nie ustępujący nawet na chwilę niepokój oraz upokorzenia, których doznawaliśmy wszyscy na każdym kroku. Jednym z najprzykrzejszych było korzystanie z toalet. Znajdowały się one na lekkim wzniesieniu. Były to zwykłe głębokie otwarte doły przykryte kilkoma żerdziami i ewentualnie narzuconymi po każdym użyciu leżącymi obok gałęziami. Trudno było tam iść w pojedynkę przede wszystkim ze względu na bliskość dróg i ścieżek, którymi ciągle musieli wędrować więźniowie i oczywiście również strażnicy. Zaraz obok znajdował się również obóz dla Niemców, od naszych toalet odgrodzony tylko kolczastymi, prześwitującymi drutami. Musiałyśmy tam chodzić co najmniej we dwie, żeby zapewnić sobie jakąkolwiek osłonę. W obozie tym przebywali Niemcy karani za dezercję, niesubordynację lub za tzw. odmienne postawy, czyli zwykłe głupie gadulstwo, oczywiście głównie niecenzuralne politycznie. W czasie, gdy ja tam byłam, było ich niewielu – chyba zaledwie kilkanaście osób.

Towarzyszący nam nieustannie niepokój, gnębiący i szarpiący nerwy, potęgowany był dodatkowo prawie codziennie dokonywanymi egzekucjami więźniów wybieranych głównie z naszej grupy i spośród Żydów. Pierwszą partię 11 osób z naszej 41-osobowej grupy stracono pierwszego dnia bezpośrednio po naszym przybyciu do Treblinki. Później grupy traconych były mniej liczne. Nikt z nas nie wiedział jednak, kto będzie następny. Zdarzyło się, że w środku nocy rozbłysły światła obozowe i zobaczyliśmy, że wyprowadzona została jedna osoba, a może była to niewielka grupka, która podobno prowadzono na miejsce straceń. Potem zdawało się nam, że słyszymy wystrzały, a potem światła zgasły. Myślę, że celowo, dla zastraszenia nas, były później rozpuszczane pomiędzy więźniami drastyczne pogłoski o tym, jak ginęli i umierali więźniowie.

Szczególnie wstrząsnął nami tragiczny los dwóch ofiar wybranych spośród nas. Przebywały one razem z nami w więzieniu w Sokołowie w sąsiedniej celi i razem z nami przybyły do Treblinki. Była to czarująca około 35-letnia kobieta, pracownik naukowy na którymś z uniwersytetów i jej 11-letnia córeczka, wesoła i ufna. Z panią tą rozmawiałam kilkakrotnie jeszcze w Sokołowie. Powiedziała mi, że zostały aresztowane, ponieważ jej mąż (ojciec jej córeczki) był Żydem, czy też pół-Żydem. Co stało się z nim, tego nie wiem. Nigdy go zresztą nie widziałam. Niektórzy więźniowie, z którymi podobno przebywał w jednej celi mówili, że został stracony tu na miejscu. One zostały z nim rozłączone, a następnie wywiezione razem z nami do Treblinki. Córeczka bardzo za nim tęskniła i niepokoiła się o niego, matka powiedziała jej więc, że został wysłany do Warszawy dla załatwienia jakichś ważnych spraw. Dziewczynka skarżyła się, że bardzo jej brak codziennego pukania tatusia do ich celi z pytaniem, jak się czują i zapewnieniami, że je kocha. Pochwaliła się po cichu, że mieli specjalny sposób porozumiewania się ze sobą przy pomocy pukania. Obie stracono w szczególnie brutalny i okrutny sposób, zwłaszcza dla dziecka, w drugiej czy trzeciej grupie mordowanych więźniów.

Większość tych ludzi, którzy wraz z nami zostali wywiezieni do Treblinki, znałam tylko z widzenia. Niektóre osoby zachowały się w mojej pamięci jako postacie bezimienne, imiona innych pamiętam.

Pamiętam na przykład parę młodych bardzo sympatycznych ludzi, zakochanych w sobie najpiękniejszą młodzieńczą miłością. Ona miała na imię Laura i była uroczą 22-letnią dziewczyną wysiedloną z poznańskiego. On miał na imię Krzysztof, był pięknym chłopcem, starszym od niej o kilka lat (podobno był synem dyrektora elektrowni w Sokołowie). Znałam ich nazwiska, ale już ich nie pamiętam. Musieli ginąć w najpiękniejszych latach swojego życia. Często rozmawialiśmy ukradkiem i nigdy nie zauważyłam u nich lęku ani rozpaczy. Laura miała jakiś pamiątkowy złoty medalionik ze starą, rodzinną fotografią dziadków, czy może pradziadków. Prosiła, żebym go jej przechowała, a jeśli uda mi się wyjść, abym przekazała go jej rodzinie. Oczywiście nie mogłam jej tego obiecać, ponieważ obie byłyśmy w tej samej sytuacji – skazane na śmierć. Umówiłyśmy się, że jeśli ona pierwsza zostanie wytypowana, ja odbiorę medalionik od wskazanej przez nią osoby, która nie miała wyroku śmierci. Nie udała się ta kombinacja, gdyż wszyscy troje znaleźliśmy się w grupie ostatnich 19 skazanych.

Po moim powrocie do domu, gdy znalazłam się już w spustoszonej Bachorzy, odwiedzili mnie zrozpaczeni rodzice Krzysztofa. Wiedzieli już o przebiegu wypadków w Treblince, ale błagali mnie, żebym dała im chociaż cień nadziei na to, że ich syn żyje. Nie mogłam się na to zdobyć. Widząc jednak ich ogromną rozpacz powiedziałam tylko, że wprawdzie wszystko jest w życiu możliwe, ale prawdopodobieństwo, że Krzysztof ocalał jest niezmiernie nikłe.

Przeżyłyśmy również obie z Hanią zbrojny zryw ostatnich żyjących jeszcze w Treblince Żydów. Wbrew panującym bowiem do tej pory opiniom, głoszącym jakoby wszyscy Żydzi z obozu w Treblince zginęli w komorach gazowych i krematoriach dawno przed naszym przybyciem, po naszym przyjeździe okazało się, że były one nie do końca prawdziwe. Komory gazowe i krematorium zostały wprawdzie zlikwidowane przez Niemców wcześniej, ale w obozie pozostała jeszcze garstka Żydów, której liczebność powiększała się od czasu do czasu o wyłapywane jeszcze gdzieniegdzie osoby. W chwili naszego przybycia do Treblinki byli tam oni jeszcze z całą pewnością. Według informacji więźniów polskich przebywających w obozie od dłuższego czasu było ich tam wówczas około 200. Byli to jednak Żydzi pochodzący głównie spoza Polski, m. in. z Czechosłowacji, Węgier, Belgii i Francji. Były to grupy Żydów wywożonych z tych krajów całymi rodzinami, którym Niemcy obiecywali przesiedlenie do innych krajów o mniejszym zagęszczeniu ludności, zapewniających dobre warunki bytowania. Polecili im także, żeby zabrali ze sobą całe swoje mienie, z zapewnieniem, że zostanie ono przewiezione razem z nimi i zwrócone im w miejscu osiedlenia. O bogactwie i wielkości tego mienia, które nie zostało im nigdy zwrócone dowiedziałam się, gdy pewnego dnia zostałam skierowana do pracy w baraku, w którym były składowane. Moim zadaniem miało być segregowanie tych rzeczy według stopnia ich zużycia i wartości. Barak był bardzo duży. Cały wypełniony był półkami i skrzyniami, w których znajdowały się porządnie poukładane rzeczy o dużej wartości materialnej, a często, jak mi się wydaje, również artystycznej. Część z nich leżała jeszcze na podłodze.

W Treblince Żydzi zostali umieszczeni w kilku barakach położonych najbliżej zabudowań gospodarczych ogólnego użytku. Mieszkali w znacznie lepszych warunkach niż więźniowie polscy, ponieważ pozwalano im korzystać z podstawowej części przywiezionego mienia. Byli zatrudniani w gospodarstwie obozowym, w mleczarni, masarni, warsztacie samochodowym itp. Było wśród nich wielu dobrych fachowców – mechaników, elektryków, zegarmistrzów, których umiejętności Niemcy chętnie wykorzystywali. To wszystko Żydom nie dawało jednak spokoju. Dość szybko przekonali się, że nie zostali tu przywiezieni w celu osiedlenia.

Nie wiem, ilu ich pozostało po masowym pogromie z lat 1942 i 1943 i ilu ich jeszcze od tego czasu przybyło. Nie wiem również, kiedy zaczęły się ich ponowne egzekucje. Gdy znalazłam się w Treblince, byłam już prawie codziennie świadkiem wyprowadzania co najmniej kilku spośród nich. Nigdy nie wracali… Pozostali wiedzieli zatem, a co najmniej mogli się domyślać, jaki los spotka ich wszystkich. Prawdopodobnie nie chcieli czekać na to bezczynnie.

Podobno za pośrednictwem polskich więźniów dowożonych codziennie do stacji kolejowej w Małkini w celu załadowania i rozładowywania wagonów, Żydzi postarali się o broń. Było jej niewiele i była dość licha wystarczyła im jednak do podjęcia próby uwolnienia się choćby kilku osób. Wydaje mi się, że było to 24 lub 25 lipca. Po południu, po powrocie więźniów z Małkini, Żydzi zamknęli i zatarasowali się w jednym z baraków i czekali na Niemców, którzy mieli wyprowadzać następne ofiary na miejsce straceń. Gdy Niemcy podeszli, rozpoczęła się strzelanina. Polskie baraki, które znajdowały się w pobliżu zostały natychmiast otoczone przez Ukraińców i Niemców. Niemcy – zastraszeni najwyraźniej – polecili nam w nieoczekiwanie „życzliwy” sposób wejść natychmiast do środka (dla naszego własnego dobra) i pod żadnym pozorem nie wychodzić, nie wychylać się i nie wyglądać. Zapewnili, że jeżeli podporządkujemy się temu to nic złego nikomu z nas się nie stanie. Obok naszych baraków porozstawiali kilku uzbrojonych strażników. Wszyscy pozostali otoczyli barak, w którym schronili się i bronili się Żydzi. Ciągła strzelanina, niezbyt jednak intensywna trwała do zmroku. Później słychać już było tylko pojedyncze sporadyczne wystrzały. Z naszych baraków wychylaliśmy się i wyglądałyśmy pomimo zakazów. Z naszego żeńskiego baraku widziałyśmy jednak tylko atakujących Niemców. Męskie baraki znajdowały się bliżej żydowskich i przebywający tam więźniowie widzieli z pewnością więcej. Opowiadali potem po cichu, że Żydzi bronili się dzielnie i po wejściu Niemców do wnętrza ich baraku schronili się na strychu i tam bronili się do końca. Nie poddali się. Zabili podobno kilku Niemców, ale nie wiem na ile pewne są te informacje. W każdym razie jednak zamieszanie i gorączkowa bieganina Niemców wskazywała, że tak jest istotnie. Wydarzenie to dodało otuchy pozostałym więźniom. Trochę więcej otuchy wlały w serca więźniów inne jeszcze wydarzenia, które miały miejsce w tym samym mniej więcej czasie. Najpierw były to paczki, dla więźniów przekazane przez RGO, które Niemcy nie tylko przyjęli, (czego nie robili podobno nigdy wcześniej), ale i nieoczekiwanie rozdali więźniom Bardziej podnoszący na duchu był jednak przelot samolotów alianckich nad obozem. Widzieliśmy je wszyscy bardzo dokładnie – było to wieczorem w pogodne ostatnie wieczory lipcowe. Wybiegliśmy wszyscy z baraków i patrzyliśmy na nie z niekłamaną otuchą i nadzieją. Niemcy nie reagowali na to, jakby nic nie widzieli. Był to jednak już dzień 30 lipca. Zrzuciły one ulotki informujące, że zbliża się dzień naszego wyzwolenia, żebyśmy nie upadali na duchu i starali się wytrwać. To były ostatnie krzepiące wydarzenia w czasie ostatnich dni istnienia obozu. Były one jednak krzepiące tylko dla tych, którzy mieli nadzieję na uwolnienie. Zarówno ja jak i grupa pozostałych jeszcze po przeprowadzonych egzekucjach 18 więźniów nie mieliśmy wielkich złudzeń dotyczących naszego losu. Wszyscy byliśmy skazani na śmierć i wiedzieliśmy, że Niemcy nam tego nie darują.

Cieszyłam się, że Hania niedługo wyjdzie. Jednak odczuwałam jakiś niepokój w sercu, ponieważ już 3 dni wcześniej nieoczekiwanie dla mnie w dniu 27 lipca – dobrze pamiętam ten dzień, bo był to dzień imienin naszej Mamy, który obchodziliśmy zawsze bardzo uroczyście – Hania podeszła do mnie po apelu, wzięła pod rękę, przytuliła się i powiedziała bardzo cichutko: Basiu Ty wyjdziesz niedługo z tego obozu, ale nie martw się i nie płacz, że ja tu zostanę na zawsze. Nie umiem powiedzieć nawet jeszcze dziś jak byłam zaskoczona i wstrząśnięta tym stwierdzeniem. Nie uwierzyłam w to oczywiście nawet na chwilę, ale serce zamarło mi na samą taką myśl. Uświadomiłam sobie jak to dziecko – moja najmilsza najmłodsza siostrzyczka, którą moja mama umierając powierzyła mojej opiece, bo wiedziała jak bardzo ją kocham – jak ona musiała cierpieć i co musiała przeżywać, że doszła do takiego stwierdzenia. Nawet dziś po 60 latach od tego dnia nie umiem uspokoić swojego serca i myśleć o tym bez bólu i łez.

I niestety nadszedł ten okrutny dzień – 1 sierpnia 1944 r. Nadchodzili Rosjanie, Niemcy wycofywali się w pośpiechu – uciekali. Nie zaniechali jednak swych okrutnych praktyk.

Już poprzedniego dnia zwrócili nam nasze zabrane po odprawie ubrania. Zapowiedzieli wcześniejszy niż zazwyczaj apel poranny. Przedtem nie widzieliśmy się wszyscy razem. Mężczyźni i kobiety były odprowadzane do pracy oddzielnie, ponadto nigdy nie spotykaliśmy się z więźniami dowożonymi do pracy do Małkini, a także pracującymi w gospodarstwie obozowym. Dopiero na tym ostatnim apelu zobaczyłam jak było nas dużo.

Ranek 1 sierpnia 1944r był pochmurny i ponury. Siąpił nieustannie drobny deszcz. Polecono nam ustawić się w określonym porządku. Najpierw stali mężczyźni w wielu długich szeregach, za nimi stanęłyśmy my kobiety również w długich szeregach, ale nie tak licznych. Przed szeregami stali już Niemcy. Komendant obozu ze swoją świtą, tzn. z dowódcami poszczególnych sektorów i baraków oraz stojącymi trochę dalej uzbrojonymi strażnikami (Niemcami i Ukraińcami). Z obu stron komendanta stali gestapowcy z Sokołowa i podobno z Małkini i Wyszkowa. Przywódca naszego sektora – oficer SS (nazywał się chyba Stormke, ale nie wiem czy dobrze pamiętam) rozpoczął w imieniu komendanta „ojcowską” przemowę skierowaną do wszystkich więźniów. Powiedział coś w tym rodzaju, że w dniu dzisiejszym kończy się nasz pobyt w tym obozie. Oni – nasi „opiekunowie” mają nadzieją, że pobyt dobrze się przysłużył, nauczył nas wiele, z czego w dalszym życiu będziemy umieli skorzystać dla dobra nas i naszego społeczeństwa. Życzył wszystkim, żeby tak się stało, bo zapewni nam to pomyślność i spokój. W końcu powiedział, że teraz mamy rozejść się spokojnie i w porządku, i że możemy wracać do naszych domów i rodzin, czy też gdziekolwiek zechcemy. Zostajemy zwolnieni w tej chwili wszyscy z wyjątkiem 19 osób, które zostaną w celu uporządkowania opuszczanych dziś baraków. Osoby te zostaną wywołane według listy i mają wychodzić kolejno i ustawiać się w porządku przed szeregami.

I zaczął odczytywać nazwiska.
Jako pierwsza została wywołana Hania. Ponieważ ja byłam zawsze druga na tej liście wzięłam Hanię za rękę i nie czekając na dalszy ciąg czytania zaczęłam wychodzić, mając nadzieję, że Hanię wcisnę gdzieś w gęste szeregi stojących przed nami mężczyzn. W tym czasie oficer odczytywał dalsze nazwiska, których ja już nie słuchałam, ale w których podobno nie było mojego. Nie wiem i nigdy nie dowiedziałam się, czy tak było naprawdę. Ktoś się jednak w tym szybko zorientował i natychmiast kilka osób zatrzymało mnie mówiąc gorączkowo: co Pani robi? Proszę natychmiast zatrzymać się! Czy chce Pani ich rozwścieczyć, żeby zaczęli strzelać i jeszcze pozabijali nas wszystkich! Jeszcze Panią wyczytają i wtedy Pani pójdzie. Byłam całkowicie zdezorientowana i na sekundę zatrzymałam się trzymając Hanię za rękę. Trwało to ułamek sekundy, ale w tym czasie siłą oderwali mnie od Hani. Podbiegli jacyś strażnicy, wyszarpnęli mnie z szeregu, bo pewnie zakłóciłam jakiś ich porządek. Starałam się z całych sił wyrwać się im i pobiec za Hanią, ale nie puścili mnie, a Hanię popchnęli w inną stronę. Zrobiło się straszne zamieszanie. Jakiś Niemiec krzyknął „Ruhe”, inny wystrzelił w powietrze, a tymczasem wychodziła już reszta wybranych i otoczył ich kordon niemieckich i ukraińskich strażników. Ktoś z więźniów powiedział: – Nie zwrócili jeszcze uwagi, że pani nie wyszła. Ktoś zarzucił mi na głowę dużą wiejską chustę i wepchnęli mnie w rozgorączkowany zmieszany już tłum pozostałych więźniów. Teraz nie bardzo już pamiętam, ale i wtedy też nie zorientowałam się co się ze mną dzieje. Otoczył mnie tłum cisnących się bezładnie ludzi (myślę, że było tam kilkaset osób), który szybko przesuwał się w kierunku bramy wyjściowej. Dalsze szeregi napierały gwałtownie na idących do przodu. Każdy chciał jak najszybciej wydostać się z tego kłębowiska, tym bardziej, że z tyłu dali znów znać o sobie strażnicy, którzy wrzeszczeli ciągle „Schneller, schneller” i zaczęli znowu strzelać… chyba w górę dla postrachu. Przy bramie stali spokojne gestapowcy z rękami na kaburach i uważnie przyglądali się temu zamieszaniu. Gdy znalazłam się za bramą, postanowiłam przeczekać napierający tłum żeby wrócić do obozu i odszukać Hanię. Nie dopuścili mnie. Myśleli zapewne, że zwariowałam, bo miotałam się w rozpaczy jak szalona żeby dostać się z powrotem. Ktoś mi powiedział, żebym spokojnie poczekała aż się wszystko uspokoi bo w tych barakach jest i tak sporo pracy i zdążę jeszcze dojść. Ponieważ w dalszym ciągu w obozie było niespokojnie i gestapowcy zaczęli wściekle miotać się naokoło, ktoś wziął mnie pod rękę i powiedział spokojne, żebym poszła z innymi kobietami schronić się przed deszczem w pobliskiej wsi bardzo niedalekiej i tam przeczekała. Obiecali mi też, że będą czuwać, żebyśmy się z Hanią nie zgubiły.

Nie wiem i nigdy się nie dowiedziałam co się dalej stało. Gdy stwierdziłam, że jestem w jakiejś chacie, że leżę na twardej ławie przykryta suchą samodziałową narzutką z małą poduszką pod głową, ktoś mi powiedział, że nie mam po co wracać do obozu bo nikogo już tam nie ma. Niemcy wsiedli na załadowane wcześniej samochody i pośpiesznie opuścili teren obozu. Nie zrozumiałam wtedy co to znaczy, nie umiałam sobie tego wyobrazić.

I nie wiem do dziś jak to się stało, że trzeciego dnia po wyjściu z obozu znalazłam się w Sabniach u p. Moniuszków – znajomych moich rodziców, a zarazem rodziców naszych koleżanek ze szkoły (z gimnazjum w Siedlcach). Pamiętam jednak, że spytali mnie, gdy ich zobaczyłam, gdzie jest Hania. Nie wiedziałam gdzie jest i nie wiem co odpowiedziałam.

To, co działo się dalej było już tylko moją osobistą tragedią.

Barbara Bednarska z domu Zaleska, siostra Hani