Waszczuk Jadwiga

Sprawiedliwi z okolic Treblinki - Jadwiga Waszczuk

Jadwiga Waszczuk (1901-1988)
Ze zaskoczeniem, ale i z dumą, dowiedziałem się o nadaniu w lipcu 2011 roku mojej Babci – Jadwidze Waszczuk pośmiertnie tytułu „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”. Nie znam procedury przyznawania tego tytułu przez Yad Vashem, ale wiem, że odbyło się to na wniosek uratowanej przez Babcię pani Biny Hacohen, z domu Edzi Szpilman. Niestety, to zaszczytne wyróżnienie nie odbiło się jakimś większym echem w ogólnopolskich mediach, dlatego chciałbym choć trochę przybliżyć postać Babci.

Pochodziła ona z typowej dla Podlasia zasiedziałej drobnej szlachty. Buczyńscy, herbu Lubicz, na początku XV wieku otrzymali za zasługi rycerskie od księcia Witolda wieś Buczyn w parafii Kosów Lacki. Buczyn, zwany z czasem Buczynem Szlacheckim, to do dziś ich gniazdo rodowe. Swoje dobra mieli także w sąsiednich wsiach – Ratyńcu i Zalesiu, w którym to w 1901 roku urodziła się Babcia. Jej ojcem był Franciszek Buczyński, matką zaś Stefania Leszczyńska. Leszczyńscy, herbu Wieniawa, to równie stara szlachta zaściankowa z niedalekiej Leszczki. Niewiele już pamiętam z opowieści Babci z czasu, kiedy była młoda. Zapamiętałem tylko atmosferę rodem z „Pana Tadeusza” i nie raz powtarzane zdanie, że wywodzi się z tej samej rodziny, co król Polski. Wówczas nie traktowałem tego zbyt poważnie. Jednak, gdy z czasem zainteresowałem się dziejami rodziny, przekonałem się, że tak było rzeczywiście. Podlascy Leszczyńscy osiadli tu na początku XV wieku. Byli oni spokrewnieni z wpływową i majętną rodziną Leszczyńskich z Wielkopolski, z których pochodził król Stanisław Leszczyński.

Małżeństwo Babci z młodym i jak do dziś się wspomina, bardzo przystojnym sąsiadem z Zalesia –Czesławem Waszczukiem, pochodzącym z zamożnej miejscowej rodziny chłopskiej, uznano w okolicy za mezalians i skandal. Być może było to jedną z przyczyn, że po urodzeniu piątki dzieci – Kazimiery (zwanej Danutą), Stefana, Eugeniusza, Jana i Alinki, cała rodzina przeniosła się w latach trzydziestych do Węgrowa. Tam, z dużym sukcesem Waszczukowie prowadzili sklep bławatny, czyli tekstylny. Wydaje się, że było to ich powołanie. Klientów nie brakowało. Szybko wyrobili sobie opinię firmy solidnej i uczciwej. Powodziło im się dobrze, a dziadek rozpoczął budowę dużej i reprezentacyjnej kamienicy w Warszawie Grochowie.

Już wtedy Babcia znana była z tego, że nikomu nie odmawiała pomocy. Tak też i było w 1942 roku, w nocy poprzedzającej likwidację węgrowskiego getta, gdy o pomoc zwróciły się do Babci ścigane przez Niemców dwie żydowskie sąsiadki, żona i córka miejscowego fotografa Altera Szpilmana. Młodsza z nich, Edzia, była szkolną koleżanką mojej mamy Danuty. Babcia przebrała je, przenocowała i zorganizowała dokumenty, dzięki którym mogły uchodzić za Polki i przeżyć wojnę. Babcia zanosiła też jedzenie i opiekowała się zniedołężniałą babką Szpilmanową, która po ucieczce rodziny ukrywała się na strychu ich dawnego domu i tam zmarła śmiercią naturalną. Należy dodać, że babcia dużo ryzykowała. Karą za pomoc w ukrywaniu Żydów była śmierć całej rodziny.

Po wojnie, Edzia wprowadziła się do mieszkania Babci w Warszawie i zaczęła studiować medycynę. Przez cały okres nauki nie musiała się martwić o mieszkanie i wyżywienie. Babcia nie chciała rekompensaty za pomoc. Edzia przez cały czas przyjaźniła się z moją mamą Danutą. Po skończeniu studiów wyjechała z Polski. Mama próbowała się potem z nią skontaktować, ale bez skutku.

Wiem, że nie był to jedyny przypadek pomocy moich dziadków dla represjonowanych przez Niemców, a potem przez władze komunistyczne Żydów. W podobny sposób Babcia uratowała jeszcze kilka innych, nieznanych jej osób, ściganych po ulicach Węgrowa. Zaprowadziła ich wtedy do domu, przebrała tak, aby wyglądali na domowników, posadziła do stołu razem z własnymi dziećmi i w chwili, gdy pościg wpadł do mieszkania, skierowała go w inną stronę. Uciekinierzy przenocowali i rano udali się do lasu. Ich dalsze losy są nie są mi znane. W latach dziewięćdziesiątych kilka osób mówiło mi, że w jednej z gazet ukazał się wywiad z pochodzącym z Węgrowa Żydem z Kanady. W artykule tym człowiek ten wspominał, że w czasie wojny życie uratował mu Czesław Waszczuk, czyli mój dziadek. Próbowałem znaleźć ten tekst w bibliotece, ale wobec ogromu materiału praca ta okazała się nad moje siły. Mam nadzieję, że stanie się to możliwe, gdy roczniki prasowe z tych lat zostaną zamienione z postaci papierowej na cyfrową i udostępnione do wglądu.

Jeszcze innym przykładem bezinteresownej pomocy udzielonej przez moją babcię jest historia Kazimierza Karlsbada, znanego na Podlasiu dowódcy partyzanckiego. Był on kolegą mojego stryja Stefa (który potem był żołnierzem Armii Krajowej) i mamy z czasów szkolnych. Karlsbad w wydanej w Kanadzie autobiografii wspomina, że zaraz po wojnie był prześladowany przez UB. Był to więc czas, gdzie nie miał się gdzie podziać. Wtedy gościny w swoim domu w warszawskim Grochowie udzielili mu Waszczukowie. Autor autobiografii zaznacza też, że gdy zdecydował się uciekać nielegalnie z kraju, otrzymał od Babci znaczne wsparcie finansowe.

Zaraz po wojnie zmarł Czesław Waszczuk. Babcia wtedy sama podjęła się wykończenia rozpoczętej przez dziadka budowy kamienicy w Warszawie. Czasy były bardzo ciężkie, ale dzięki jej niezwykłej energii i uporowi udało się. Dom był reprezentacyjny i nietypowy dla robotniczego Grochowa – przestronne, duże mieszkania, nowoczesne na tamte czasy okna, centralne ogrzewanie. Niestety, wkrótce po wynajęciu mieszkań, kamienicę bezprawnie znacjonalizowano. Babcia do końca życia czuła się jego właścicielką. W czasie remontów dozorowała robotników i egzekwowała od nich prawidłowe wykonanie pracy. Walczyła też z administracją, jej marzeniem było odzyskanie utraconego mienia. W tym pomagali jej moi rodzice. Do tej pory w archiwum domowym przechowuję stos pism do różnych urzędów pisanych ręką mojego ojca Mariana. Niestety Babcia nie dożyła zwrotu domu, który wywalczyła dopiero w wolnej Polsce jej najmłodsza córka Alina.

Mimo nacjonalizacji udało się rodzinie zachować w kamienicy trzy mieszkania lokatorskie – kawalerkę Babci i dwa dwupokojowe mieszkania obu córek z rodzinami. Przez pierwszych kilkanaście lat do wszystkich trzech mieszkań dokwaterowano nam przymusowych sublokatorów. Warunki były ciężkie, wspólna kuchnia i łazienka. Trzeba było jednak jakoś żyć.

Babcia, jako była właścicielka kamienicy postrzegana była przez władze jako wróg ludu. Nie miała szans na dobrą pracę, do niewielkiej renty musiała dorabiać chałupnictwem. Tym, co zarobiła, dzieliła się z potrzebującymi, często nieznajomymi. Nazywane to było pożyczką, ale w rzeczywistości tylko niewielka część pieniędzy była odzyskiwana. Babcia się tym nie przejmowała. Z dzieciństwa pamiętam, że gdy coś przeskrobałem, babcia stawała w mojej obronie. Scenariusz był zawsze taki sam. Mama wyciągała pas, ja z bratem chowaliśmy się za Babcią, która nas osłaniała przed razami. I na tym się kończyło. Teraz po latach myślę, że był to wybieg obu pań. Bicia nie było, a efekt pedagogiczny został osiągnięty. Zresztą Babcię mieliśmy na co dzień. Jak pamiętam, zawsze stołowała się u naszej mamy Danuty i mimo, że miała własne mieszkanie, spędzała u nas całe dnie. Cicha, pogodna, nikomu nie przeszkadzała i nie wtrącała się w sprawy innych. Cały czas walczyła o kamienicę. Gdy tylko była poruszana sprawa odzyskania dawnego mienia wracała jej energia i siła przebicia. No i pięknie opowiadała o czasach swojej młodości. Pamiętam wspólne Wigilie zawsze organizowane u nas w mieszkaniu, przez mamę Danutę, która z czasem przejęła od Babci rolę głowy rodziny. Często wspominam też jak rodzice wspólnie śpiewają kolędy. A repertuar mieli przebogaty…

Marek Strasz, syn Mariana i Danuty z Waszczuków, wnuk Jadwigi Waszczuk

Zamieszczone zdjęcie Jadwigi Waszczuk jest autorstwa A. Szpilmana z Węgrowa.